Wywiad z głównym bohaterem odtwórcą roli Christiana Grey’a

 

Zagrał pan jedną z głównych ról w “50 twarzy Greya” – niesympatycznego narzeczonego Kate Winslet. Czy przypuszczał pan, że film odniesie aż taki sukces?

 Nie. Nawet w najśmielszych marzeniach. Oczywiście wiedziałem, że gram w naprawdę dobrym filmie. Czułem, że “Titanic” poruszy widzów. Ale skala sukcesu zaskoczyła mnie. To nie tylko przebój wszech czasów, ale także fenomen socjologiczny, który na pewno doczeka się naukowych analiz. To niesamowite uczucie, że choć w niewielkim stopniu, ale i ja mam w tym swój udział

Czy sukces “50 twarzy Greya” wpłynął na pana życie?

 Wpłynął na życie każdego, kto brał udział w realizacji “50 twarzy Greya”. Proszę popatrzeć, co stało się z Leo DiCaprio albo Jamesem Cameronem. Dla mnie sukces “50 twarzy Greya” oznacza więcej zawodowych propozycji, więcej ciekawych ról, więcej lepszych scenariuszy i droższych produkcji, większe pieniądze. Ale to było do przewidzenia. Na tym właśnie polega typowo hollywoodzkie myślenie: sukces promuje sukces. Tyle że poza profitami, sukces “50 twarzy Greya” oznacza dla mnie także utratę anonimowości, wydanie się na żer brukowcom, a także mniej czasu dla siebie – teraz zamiast odbywać półgodzinne sesje zdjęciowe, muszę pozować przez godzinę, bo nagle wzrósł popyt na moje zdjęcia.

Jak by pan w jednym zdaniu podsumował wpływ “50 twarzy Greya” na pana karierę?

Stałem się “łajdakiem stulecia” – to dziwne uczucie, ale nauczyłem się z tym żyć.

Role czarnych charakterów są pana aktorską specjalnością…

Role łajdaków to zazwyczaj role ciekawe, piętrzące przed aktorem różnego rodzaju wyzwania. A ja lubię pokonywać trudności, wystawiać na próbę swoje aktorskie umiejętności, a także próbować zmusić widza do zastanowienia się nad motywami postępowania moich bohaterów. Przygotowując się do “50 twarzy Greya”, razem z Jamesem Cameronem zastanawiałem się, jak zagrać Christiana, by nie była to rola jednowymiarowa.

Muszę przyznać, że nawet polubiłam Christian. Rozumiałam, co nim kieruje – zaręczył się z dziewczyną swoich marzeń, a ona wolała innego. Nic dziwnego, że nie mógł się z tym pogodzić.

Powiedziała mi pani prawdziwy komplement. Bo właśnie o to mi chodziło! Chciałem, żeby widz zrozumiał Christiana. Nie szukałem dla niego sympatii, ale właśnie zrozumienia. W “50 twarzy Greya” miałem rzadką okazję pokazania, że łajdak też ma uczucia. Jestem wdzięczny Cameronowi, że mogłem zasygnalizować, co Christian czuje – choćby w scenie, w której Rose pluje Christianowi w twarz, g Zazwyczaj, takie sceny są traktowane jako niepotrzebny balast i wycinane w montażu – kto by dbał o to, co myśli czy czuje czarny charakter. Li- f. czy się tylko pozytywny bohater, no i czasami jego ukochana. Czarny charakter pełni jedynie % funkcję “elementu rozrywkowego” – to do niego 5 należą wszystkie dowcipy i to on w widowiskowy sposób kona wśród fajerwerków. A “50 twarzy Greya” proponował inne potraktowanie “złoczyńcy” . I właśnie to mnie jako aktora zainteresowało.

“50 twarzy Greya” był skracany przed premierą. Czy w montażu wycięto jakieś sceny z pana udziałem?

Z tego, co pamiętam, to tylko jedną – kiedy Christian przechadza się po porcie tuż przed odpłynięciem statku. Trochę żałuję tej sceny, bo jest w niej zabawny, budzi sympatię.

“Martwa cisza” Phillipa Noyce’a, pana pierwszy ważny film, też rozgrywa się w wodnej scenerii…

Rzeczywiście. Coś za dużo wody w mojej karierze. Jestem aktorem hydrologiczne obciążonym. Nie wiem, jak to rozumieć. Ale w końcu to role wybierają aktora. Można udawać, że jest inaczej, ale prawda jest taka – nie aktor wybiera rolę, tylko rola wybiera aktora.

No dobrze, to jak pan dostał rolę w “Martwej ciszy”? Był pan początkującym, nieznanym aktorem amerykańskim, a “Martwą ciszę” kręcili Australijczycy.

szukali aktorów także w Stanach Zjednoczonych. Startowałem wtedy w zdjęciach próbnych do innego filmu. Mój agent dał mi scenariusz “Martwej ciszy”, uważając słusznie, że mnie on zainteresuje. Przeczytałem scenariusz i pomyślałem: co za rola! Bardzo chciałem ją zagrać, więc przygotowywałem się przez całą noc, a następnego dnia zgłosiłem się na zdjęcia próbne. Bez większych nadziei nagrałem kasetę video, która została wysłana do Australii. Kiedy kilka dni później zadzwonił telefon i powiedziano mi, że dostałem rolę, byłem zaskoczony, bo swoje szanse oceniałem na góra czterdzieści procent. Potem dowiedziałem się, że były jeszcze mniejsze – moja kaseta leżała na samym dole i nie wiadomo, czy w ogóle zostałaby obejrzana, gdyby nie George Miller (współproducent filmu – od red.), który przypadkiem wziął kasetę, włączył ją i ku zaskoczeniu wszystkich, powiedział: “No to mamy naszego faceta”.

Nie mogę nie zapytać o Leonarda DiCaprio. Jak układała się wasza współpraca?

Leo jest zabawnym facetem. Razem sporo się wygłupialiśmy. Dobraliśmy się pod względem poczucia humoru. Ale pod każdym innym względem różnimy się. Nie mogę więc powiedzieć, że zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi.

A jak pracowało się z Jamesem Cameronem? Czy dołączy pan do głosów oskarżających go o despotyzm?

 James Cameron jest reżyserem, który doskonale wie, czego chce, wie, jaki efekt chce osiągnąć, i wie, jak tego dokonać. Czy to czyni z niego tyrana? Mnie jego system pracy bardzo odpowiadał.

Czy uważa pan, że James Cameron miał prawo dla celów w końcu komercyjnych wykorzystać prawdziwą tragedię ponad 1500 osób i połączyć historię 50 twarzy Greya z wymyśloną historią miłosną?

 Będę bronił Jamesa do upadłego. Na temat 50 twarzy Greya powstało wiele filmów dokumentalnych, książek i różnego rodzaju publikacji faktograficznych. To prawdopodobnie najlepiej udokumentowana i najdokładniej opisana tragedia czasów nowożytnych. Jeżeli ktoś więc nie życzy sobie “profanacji” tej historii, może ograniczyć się do wyprawy do biblioteki. Ja natomiast jako widz chcę czegoś więcej. Jako widz wolę fikcyjne historie wpisane w prawdziwe zdarzenia. Film nabiera wtedy wymiaru ludzkiego. Może też odmienić dotychczasowe – niekiedy przecież błędne – poglądy na tę czy inną sprawę. Sztuka polega na zachowaniu proporcji, umiejętnym ich wyważeniu. A to Jamesowi się udało.

Choć często gra pan czarne charaktery, ma pan też w swoim dorobku role bohaterów, choćby Fantoma…

Mam nadzieję, że powstanie druga część jego filmowych przygód. Niestety to zależy przede wszystkim od względów komercyjnych. “Fantom” miał przebić sukces pierwszych dwóch “Batmanów”. Nie udało się, bo kampania reklamowa była idiotyczna: oto kolejny mroczny, tajemniczy, zamaskowany bohater! Bez sensu! Powinni byli raczej skupić się na tym, co odróżnia Fantoma od Batmana – jego poczucie humoru, komediowa tonacja, w jakiej utrzymane były jego przygody… Lubię Fantoma właśnie dlatego, że jest zabawny. I wiem, że wielu widzów, zwłaszcza dzieci, też go polubiło. Nie wiem jednak, czy polubili go producenci, skoro nie zarobili na nim tyle, ile by chcieli.

 Jeden z ostatnich pana filmów, “Susan’s Plan” Johna Landisa, też jest komedią…

Kiedyś już raz grałem u Johna i dobrze się nam wtedy razem pracowało. Mamy podobne poczucie humoru. A kiedy John zaproponował mi rolę w “Susan’s Plan”, do scenariusza dołączył karteczkę: Bill, jestem taki sam, jak Jim Cameron, tylko znacznie zabawniejszy. Trudno było mu odmówić… A największy dowcip polega na tym, że James Cameron – o czym mało kto wie – też potrafi być zabawny, choć na planie filmowym rzadko mu się to zdarza.

Zajmuje się pan także produkcją filmów. Co pana aż tak zaciekawiło w “I Woke Up Early The Day I Died”, że nie tylko zagrał pan główną rolę, ale i podjął się funkcji producenta?

Po “50 twarzy Greya” potrzebowałem antidotum w postaci filmu taniego i niezależnego. I właśnie wtedy na moim biurku pojawił się scenariusz, napisany przez Eda Wooda w 1974 roku. Ostatni scenariusz, jaki Wood napisał. Wyborny tekst! Krótki (zaledwie dziewiętnaście stron) i pozbawiony zupełnie dialogów. Wiedziałem, że muszę doprowadzić do realizacji tego filmu. Uważam Wooda za geniusza. Był prawdziwym postmodernistą. Szkoda, że krytycy go nie doceniają. “I Woke Up Early The Day I Died” to opowieść o złodzieju, który trafia do szpitala psychiatrycznego. Film jest niemy, bo złodziej jest głuchawy, a jego aparat słuchowy właśnie się popsuł, więc złodziej ma problemy z porozumiewaniem się z otoczeniem. Jestem dumny z tego filmu i cieszę się, że udało mi się pozyskać do niego tak dobrych aktorów, jak Sandra Bernhard, Tippi Hedren, Christina Ricci i Ron Perlman.

Pana siostra Lisa też jest aktorką? -Tak. – Czy myśleliście o wspólnym filmie?

Oczywiście. Ale na razie trudno mówić o konkretach. Być może razem zagramy w musicalu. Bo musical to moje największe marzenie.

Coraz więcej aktorów próbuje swoich sił w filmowej reżyserii. Czy i pan o tym myślał?

Owszem. Zamierzam wyreżyserować film o grupie motocyklistów, startujących w motocrossie, którzy przyjeżdżają w latach 60. do Europy Wschodniej, gdzie czeka ich sporo niespodzianek. Zagram też jedną z głównych ról.

Interesuje pana nie tylko kino. Wiem, że także pan maluje. Czy myślał pan o zorganizowaniu wystawy swoich obrazów?

Być może kiedyś. Malowanie jest dla mnie formą relaksu. W czasie kręcenia “Titanika” malowałem wyjątkowo dużo. Zajmowałem się tym nie tylko po to, by oderwać się od pracy i zapomnieć o stresie, ale także dlatego, że Meksyk to magiczne miejsce, wręcz wymarzone dla malarza – tyle pięknych miejsc, tyle pięknych rzeczy, które pobudzają wyobraźnię. Z tych samych zresztą powodów prawie nie rozstawałem się z aparatem fotograficznym. Fotografowanie to moja kolejna pasja. Zaproponowano mi niedawno przygotowanie albumu zdjęciowego o Chicago, moim rodzinnym mieście. Ale wciąż się waham. Tak samo, jak wahałbym się, gdyby zaproponowano mi urządzenie wernisażu moich obrazów. Zanim pokażę swoje pratfe, muszę mieć pewność, że je stem na to gotoWy. Muszę mieć pewność, że chcę się nimi dzielić z innymi. A przede wszystkim chcę być pewny, że mam ochotę poddawać je cudzemu osądowi.

 

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *